Obsługiwane przez usługę Blogger.

David Gilmour, Zbigniew Preisner, Leszek Możdżer - Europejska Stolica Kultury 2016 - recenzja


(fot. TeamRock)

Pierwsze pogłoski o tym koncercie pojawiły się w zeszłym roku. Mniej więcej dwanaście miesięcy temu o tej porze między polskimi fanami Pink Floyd zaczęła krążyć informacja o możliwym powrocie Davida Gilmoura do Polski w dekadę po jego ostatniej wizycie u nas. Dave poprzedni koncert w kraju zagrał w 2006 r., w Gdańsku. Był to ważny moment, jedna z większych imprez na trasie On A Island, zorganizowana w hołdzie Solidarności w Stoczni Gdańskiej. Zarejestrowany występ, wydany na płycie DVD, jest ostatnim utrwalonym występem Ricka Wrighta, który wspomógł przyjaciela z zespołu w kilku nagraniach. Dave ma szczególny stosunek do Polski. Nigdy nie miał okazji występować tu wspólnie z zespołem, ale to właśnie polski kompozytor, kojarzony z filmami Kieślowskiego Zbigniew Preisner - był jego głównym współpracownikiem podczas pracy nad albumem On A Island.  Gilmour poznał go za sprawą reżysera Charlesa Sturridge'a. Preisner kierował także Orkiestrą Filharmonii Bałtyckiej podczas koncertu. Artysty nie mogło zatem zabraknąć także i tym razem - tym razem dyrygującego Orkiestry Filharmonii Wrocławskiej - Narodowego Forum Muzyki. Z kolei partie fortepianowe po raz drugi wykonał sławny polski jazzman Leszek Możdżer.

Decyzja o wyjeździe na ten koncert, nawet przy wyjątkowo trudnej sesji egzaminacyjnej, była prosta. Jeśli pamiętacie mój wywiad na SU, możecie kojarzyć fragment o moich największych marzeniach muzycznych. Oczywiście nie ma już szans, by przynajmniej w tym życiu zobaczyć Davida Bowiego. Z bólem przyznaję też, że w tamtej wypowiedzi zabrakło Prince'a... gdyż zobaczenie go na żywo wydawało się wtedy prawdopodobniejsze niż wspomnianych tam artystów........... W gruncie rzeczy jednak każde z z wymienionych nazwisk wyglądało dość życzeniowo, są to bowiem artyści z półki, którą skrótowo określę jako "Live Nation 200+". Nie sądziłem, że uda mi się zdobyć wystarczającą ilość środków finansowych, zanim bilety się wyprzedadzą. Tym razem jednak wejściówki okazały się zaskakująco tanie. Występ wszedł w skład oficjalnych obchodów Wrocławia jako Europejskiej Stolicy Kultury i do puli dołożyło się miasto. Szkoda tylko, że organizatorzy niejako konkurencyjnego, corocznego festiwalu Wroclove zaplanowali właśnie na sobotę koncert Gogol Bordello. Wrocławianom na pewno żal było wybierać - potwierdza to jednak, że tego dnia to właśnie na Dolnym Śląsku znajdowała się muzyczna stolica Polski.

Polscy fani Pink Floyd nie zawiedli, nawet pomimo meczu. Wynik można było zresztą poznać na bieżąco - dzięki okrzykom na dworcu PKP. Na całe szczęście, nasi piłkarze nie zawiedli i na luzie można było oddać się emocjom muzycznym. To dopiero drugi raz, kiedy byłem we Wrocławiu - pierwszy na koncercie - pomimo dość dużej liczby czasu, ograniczyłem jednak "zwiedzanie" do okolic dworca. Artyście zależało na zorganizowaniu koncertu w przestrzeni otwartej, miejskiej. Zamiast Rynku wybrano jednak większy Plac Wolności, przy którym od zeszłego roku mieści się nowa instytucja na kulturalnej mapie miasta - Narodowe Forum Muzyki. W godzinach popołudniowych pod ogrodzeniem zaczęły gromadzić się coraz większe masy ludzi, zarówno w grupkach jak i samotni. Choć oczywiście dominowali ludzie pamiętający najlepsze dokonania PF, fanów młodszych, w moim wieku, zarówno chłopaków jak i dziewczyn, było zadowalająco dużo. Oczywiście sporo osób musiało mieć koszulki The Wall :))))) Organizacja była bez zarzutu, choć można mieć pewne pretensje pod adresem ochrony, która zawsze jest nieuprzejma, ale zwykle nie ucisza sympatyków z własnymi gitarami. Duży plus natomiast za bardzo dobre podejście do osób niepełnosprawnych, które miały zagwarantowane nie tylko osobne wejście, ale także specjalnie wydzieloną trybunę, z podwyższeniem, która zapewniała (zgaduję) najlepszy widok na to, co działo się na scenie.

Zanim przed wrocławską publicznością pojawiła się gwiazda wieczoru, na pół godziny estradę zajął sam Możdżer, który zaprezentował widzom wiązankę różnych utworów klasycznych i jazzowych, ubarwiając je między innymi opowieściami o Witoldzie Lutosławskim. Obawy, czy rockowa publiczność zainteresuje taki repertuar byłyby całkowicie płonne (ma to pewnie związek ze specyfiką brzmienia Floydów - z fanami np. Metalliki byłoby zupełnie inaczej ;) ), słuchacze reagowali bardzo przychylnie. Tu anegdotka. Wśród moich sąsiadów znajdował się między innymi na oko czterdziestoletni łysawy pan w koszulce z poprzedniego, nie polskiego koncertu Gilmoura. Pomimo wieku, łatwo było stwierdzić, że mężczyzna jest prawdziwym fanbojem muzyka, reagującym bardzo energicznie, znienacka wydającym z siebie dzikie ryki. W momencie, kiedy Możdżer zapowiedział utwór Lutosławskiego szalony fan zaczął skandować podekscytowany "Lu-to-sła-wski! Lu-to-sław-ski!". Myślę, że to jedna z najbardziej entuzjastycznych reakcji na muzykę Lutosławskiego kiedykolwiek ;) Po występie pianisty, konferansjer przekazał publiczności wiadomość od reżysera widowiska telewizyjnego, Davida Malleta, który także pracował przy koncercie w Gdańsku (choć tamten występ nie był pokazywany przez TVP). Mallet pragnął bowiem bardzo gorąco.... zachęcić widzów do nagrywania koncertu za pomocą telefonów, aby "współtworzyć atmosferę wieczoru".

 for. Janusz Krzeszowski - Wrocław.pl

Podczas poprzedniej wizyty, Gilmour całkowicie pominął utwory z dwóch pierwszych solowych płyt. Zabieg ten został powtórzony teraz, usłyszeliśmy natomiast kilka piosenek z On A Island. Koncert został jednak rozpoczęty identycznie jak album Rattle That Lock, instrumentalną kompozycją 5AM, dzięki czemu już od samego początku zostało podkreślone, że mamy do czynienia z wirtuozem gitary. Z tej piosenki muzyk przeszedł od razu do dynamicznego nagrania tytułowego. Wiadomo jednak, że zgromadzona na Placu Wolności publiczność w zdecydowanej większości czeka na coś większego. Dlatego już czwartym utworem w setliście okazało się Wish You Were Here, później What Do You Want From Me z The Division Bell. Największe wrażenie wśród publiczności zrobił jednak... charakterystyczny brzęk monet oznaczający początek Money, po którym - tak samo jak na Dark Side Of The Moon - zagrane zostało Us And Them. Możliwość wysłuchania chóralnego wykonania refrenu tej drugiej piosenki, z oryginalnym, tak charakterystycznym wokalem Gilmoura dominującym w powietrzu była prawdziwie niepowtarzalnym, wzruszającym doświadczeniem. Pisząc te słowa, stwierdzam, że teraz ponowny odsłuch dostarcza już szczególnej przyjemności. Wtedy dodatkowo przypomniał się ten mashup - byłem niemal gotowy na to, że na scenie pojawi się Frank Sinatra ;) Później muzyk powrócił na chwilę do własnej twórczości za sprawą In Any Tongue- na telebimie pokazany został przejmujący teledysk do tego utworu. Pierwszą część tego występu zakończył natomiast ostatni przebój Pink Floyd - High Hopes.

Przyznaję się, że moje właściwe przeżycie drugiej części występu mocno zakłóciła obawa przed spóźnieniem się na bus. Dodatkowo czułem się zmęczony... w sumie do Wrocławia wyjechałem silnie przeziębiony. Dlatego ostatecznie wycofałem się ze swojego sektora i przeszedłem nieco dalej od sceny, obok stoiska z merch, gdzie można było usiąść. Druga część rozpoczęła się od wyjątkowej niespodzianki - instrumentalnego klasyka One Of These Days.. którego Gilmour nigdy nie wykonywał solo! Poprzednim razem ten utwór wykonali Pink Floyd w październiku 1994 roku. Kolejnym utworem było Shine On You Crazy Diamond, wykonane w połowie (części I - V). Później zaczęły dominować solowe utwory Gilmoura, między innymi The Girl In Yellow Dress (niektórzy apelowali, aby panie zakładały na wieczór żółte sukienki, ale apel nie zadziałał :) ).  To w połączeniu z - wydawało mi się - bardzo późną godziną i nerwami związanymi z busem "zmusiło" mnie do wyjścia wcześniej.... i przegapienia aż pięciu utworów Floydów, które zagrał na końcu - Sorrow, Run Like Hell i przede wszystkim Time, Breathe i Comfortably Numb. Był to na pewno błąd, którego mogłem się spodziewać - co gorsza, na miejscu okazało się, że jestem sporo przed czasem.

Nie zmienia to faktu, że było to oczywiście jedno z najbardziej niezwykłych koncertowych wydarzeń mojego życia. Mogłem pogłębić swoje przeziębienie, a sesja z egzaminami odbywającymi się niemal dokładnie tuż przed i po wyjeździe była dość traumatycznym (choć udanym) doświadczeniem. O tym jednak po latach będę pamiętać dużo słabiej niż o magicznym momencie, kiedy wielotysięczny tłum śpiewał największe klasyki Floydów, z Us And Them na czele. Wrocław, dziękuję.

David Gilmour Setlist Plac Wolności, Wrocław, Poland 2016, Rattle That Lock

Brak komentarzy: